Kard. Karol Wojtyła - konferencja prasowa

(Rzym, Sala Stampa, 14 października 1971 roku)


W przyszłą niedzielę, dnia 17 października 1971 roku, zostanie ogłoszony błogosławionym ktoś, którego życie i śmierć szczególnie są aktualne dla naszych czasów.

Maksymilian Kolbe, zakonnik franciszkański, wzbudził zainteresowanie całego świata swą ofiarą dobrowolnie podjętą z miłości dla nieznanego ojca rodziny, który został przeznaczony na śmierć głodową razem z dziewięcioma innymi więźniami w odwet za jednego uciekiniera. Człowiek ten, nazwiskiem Gajowniczek, znajduje się w Rzymie i będzie uczestniczył przy wyniesieniu do chwały tego, któremu zawdzięcza przeżycie piekła obozu koncentracyjnego. Zaledwie trzydzieści lat dzieli nas od dnia wigilii Wniebowzięcia w 1941 roku, gdy ojciec Maksymilian Kolbe, jedyny pozostały przy życiu z grupy skazanych został zabity zastrzykiem fenolu. Jego ciało, jak miliony innych, przeszło przez jeden z pieców krematoryjnych, które płonęły w Oświęcimiu dzień i noc. Tak spełniło się jego życzenie po wielokroć wyrażone: "Chciałbym, by moje prochy zostały rozrzucone na cztery strony świata". Nie przypuszczał zapewne wtedy, że to pragnienie spełni się dosłownie, lecz nie wymazując go z pamięci i nie respektując jego pokornego życzenia, zwróciło uwagę Kościoła powszechnego na jego osobę. Rzadko opinia świętości bywa do tego stopnia jednomyślna. Z rosnącą zatem natarczywością powstaje pytanie: Dlaczego ojciec Maksymilian Kolbe? Czy inni więźniowie nie dali świadectwa heroicznej miłości (bratniej w obozie śmierci, jak na przykład biskup polski Kozal, który dosłownie sam umarł z głodu rozdzielając swoje mizerne racje współwięźniom? Co chce nam powiedzieć Kościół, uważający na "znaki czasu", proponując nam jako model tego kapłana?

Otóż, zanotujmy to starannie, ten człowiek 47-letni, który zrealizował z przykładną wiernością ideał świętego Franciszka, chciał umrzeć jako kapłan. Na brutalne pytanie "krwawego Fritscha", całkowicie osłupiałego śmiałością więźnia, który chciał zająć miejsce jakiegoś skazanego: "Kim jesteś?" - Maksymilian Kolbe dał prostą odpowiedź: "Księdzem katolickim".

Właśnie jako ksiądz towarzyszył żałosnej grupie dziewięciu skazanych na śmierć. Nie chodziło tylko o uratowanie dziesiątego, trzeba było pomóc umrzeć dziewięciu innym. 'Od momentu, gdy fatalne drzwi się zamknęły za skazańcami, on ich wziął pod swą pieczę; zresztą nie tylko tych, lecz i innych, którzy umierali z głodu w sąsiednich 'bunkrach i których dzikie wycia wywoływały dreszcze u zbliżających się. Faktem jest, że od momentu, gdy ojciec Kolbe znalazł się pośród nich, ci nieszczęśliwi poczuli się nagle otoczeni opieką i chronieni, a w celach gdzie oczekiwali bezlitosnego zakończenia dramatu, zaczęły rozbrzmiewać modlitwy i śpiewy. Oprawcy sami byli tym wstrząśnięci: "Czegoś takiego nigdy nie widzieliśmy" - mówili. Dopiero w "Dniu Pańskim" dowiemy się, czy dzięki temu heroicznemu świadectwu nie było w ich liczbie "dobrych łotrów" nawróconych - choćby to miało miejsce w ostatniej godzinie? Jest bowiem faktem wszyscy, którzy przeżyli Oświęcim wiedzą dobrze - że od Wniebowzięcia 1941 roku niewola stała się żałośniejsza.

W chwili, gdy tylu kapłanów w świecie całym zapytuje się o swoją "identyczność", ojciec Maksymilian Kolbe staje pośród nas, aby pouczać nie dyskusjami teologicznymi ale swym życiem i śmiercią. On był po prostu takim jak jego Mistrz, dając świadectwo "największej miłości", ewangeliczny sprawdzian przynależności do Chrystusa. Zapewne, heroizm nie jest dostępny dla wszystkich, lecz czy zaniechanie dążenia do niego nie byłoby porażką? Czy odpowiedzi na pytania, które się cisną, nie należałoby umiejscowić z góry w wychodzeniu z pomocą łaski Bożej, poza to, czego natura nie może osiągnąć?

Ojciec Maksymilian umarł w epoce złości i pogardy, gdy człowiek został poniżony do rangi robota gorszego niż niewolnik. Wspomnienie widma piekła obozu koncentracyjnego zaciera się stopniowo, młodzi nie wiedzą o nim prawie nic, a podręczniki historii przytaczają fakty trudno uchwytne przez wyobraźnię. Jednak ci, którzy przeżyli tę epokę, wiedzą dobrze do jakiego stopnia pod reżimem totalnym osoba ludzika została poniżona, upokorzona, wyszydzona. Na tym zatrutym gruncie mogła się mnożyć jedynie nienawiść. Jeden z więźniów powiedział: "Ja ich nienawidzę, ponieważ oni nauczyli mnie nienawiści". Otóż rzecz absolutnie niesłychana lecz poparta niezliczonymi świadectwami, Maksymilian Kolbe nie znał nienawiści. W więzieniu na Pawiaku w Warszawie, za ogrodzeniem z drutów kolczastych w Oświęcimiu, on obejmował tym samym jasnym wzrokiem oprawców i ofiary do tego stopnia, że najwięksi sadyści odwracali oczy: "Nie patrz tak na nas". Ten człowiek oznaczony zwykłym numerem 16670 odniósł najtrudniejsze zwycięstwo, zwycięstwo miłości, która uniewinnia i przebacza. Ów okręg piekła, dialektykę nienawiści, on przepoił sercem pałającym miłością, skutkiem czego czary piekielne zostały wypędzone, miłość była mocniejsza od śmierci.

Czyż jego świadectwo nie jest przejmujące w obecnej epoce miłości odsuniętej i poróżnionej? - Jak rzadcy są dziś ci, których miłość braterska nie toleruje podziału rasowego, narodowościowego, ideologicznego.

Maksymilian Kolbe był prekursorem w dziedzinie środków masowego przekazu, wydobytej na jaw przez Konstytucję pastoralną Vaticanum II. Zaczynając od niczego, lekceważąc opinię tych, którzy z nieufnością patrzyli na zakonników zaangażowanych w apostolstwie prasy, temu człowiekowi wątłego zdrowia (ćwierć płuca) udało się wydać swój "mały periodyk niebieski", który w roku 1939 osiągnął nakład miliona egzemplarzy, i dziennik o niepozornym wyglądzie. Można dziś powiedzieć, że jego duchowa orka przygotowała Polskę do próby krwi, która kosztowała ją w czasie drugiej wojny światowej więcej niż 6 milionów umarłych. Błogosławiony ojciec Maksymilian zwracał się na pierwszym miejscu do "biednych Jahwe", owych "ubogich", bardziej zgłodniałych Słowa Bożego niż chleba. W służbie dla nich chciał użyć wszystkich środków techniki, wszystkich zdobyczy postępu. W roku 1938 zbudował stację nadawczą i myślał o wybudowaniu lotniska w Niepokalanowie, mieście Niepokalanej.

Pewnym prałatom, trochę zgorszonym jego szalonymi projektami, na zapytanie: "Co zrobiłby święty Franciszek na jego miejscu?" - odpowiedział (oddając pięknym za nadobne): "Podkasałby rękawy, księże prałacie i pracowałby razem z nami".

W istocie jego "hymn stworzeń" obejmował maszyny rotacyjne i linotypy a 700 braci-robotników z Niepokalanowa rozkazywało "śpiewać" tym maszynom na chwałę Bożą.

Można by było zbierać w pismach ojca Maksymiliana elementy składowe dla teologii pracy, której wymiary poziome implikują orientację pionową w owocnym napięciu Krzyża.

Ten człowiek o dążeniach szerokich jak świat, czyż nie uczynił swoimi słów świętego Franciszka z Asyżu: "Chciałbym, aby dla was wszystkich został raj otwarty"? Ten misjonarz, który zaszczepił w Japonii 'swoje dzieło poświęcone apostolstwu prasy, swym życiem i śmiercią chciał dać świadectwo miłości dla Matki Bożej, którą wzywał imieniem Niepokalana. Jego teologia maryjna posiada trafność doktrynalną, która zachwyca tych, co znają Konstytucję O Kościele (Lumen gentium), główny dokument Vaticanum II. Można nawet powiedzieć, że przewidział w pewnych sformułowaniach wspaniały rozdział VIII, poświęcony Najświętszej Maryi Pannie. Płodność duchowa tego pokornego zakonnika, będącego nie tylko gigantem pracowitości (tak bardzo cenionej przez nasz świat technokratyczny), lecz także jednym z najbardziej kontemplatywnych umysłów naszej epoki, ogłasza dziś wobec całego świata jedyną w swoim rodzaju rolę Dziewicy Bogarodzicy w dziele zbawienia. Matka Głowy jest również Matką Jego Ciała, Chrystusa "rozdawanego i komunikowanego" (Bossuet), a więc Matką Kościoła.

To nie jest przypadkiem lecz "znakiem czasu", że ten kapłan zmarły w 1941 roku w wieku 47 lat w bunkrze głodowym w Oświęcimiu zostaje ogłoszony błogosławionym w czasie Synodu, który ma za cel określić sens posługi kapłańskiej. Oto konkretna odpowiedź na pytania mniej więcej abstrakcyjne, jakie się nagromadzają; ten człowiek z krwi i kości nie zadowala się słowami, lecz umie iść do końca w 'swym zaangażowaniu płacąc "krwią za krew".

Porozmawialiśmy o nim, lecz w gruncie rzeczy to on sam do nas przemawiał i przyciska nas do muru. 'Nie wystarcza oglądać go w "Glorii" Berniniego. Pytajmy go w głębi naszych serc o to, co ma nam do powiedzenia, i to każdemu z nas osobiście.